Niezwykle osobista, poruszająca relacja Miłosza, młodego, dzielnego człowieka – którego mieliśmy zaszczyt poznać na jednym z organizowanych przez nas warsztatów.
Miłosz zechciał podzielić się swoją historią, historią choroby, walki z nią ale również zmagań z systemem.
Miłosz zechciał podzielić się swoją historią, historią choroby, walki z nią ale również zmagań z systemem.
Poznajcie Państwo Miłosza….
„Zaczęło się wszystko od podejrzanego bólu za łopatkami we wrześniu zeszłego roku. Zrzuciłem to na karb przetrenowania (chodziłem 3x w tygodniu na tenisa, codziennie biegałem…) albo tego, że źle spałem. W wrześniu pobiegłem w Biegu Czterech Generałów a potem w Orlen Maratonie. Ból nie ustępował. Pojechałem na masaż. Do kręgarza. Na saunę… Zmieniłem miejsce do spania. Ale dolegliwości nie ustępowały. Do tego doszedł ucisk w klatce piersiowej, wymioty, dławienie nawet małym kawałkiem kanapki… Ponieważ objawy były podobne do drobnej przypadłości mojej przyjaciółki, zdecydowałem się w końcu na wizytę u lekarza w Medicover. Dzięki Bogu okazało się, iż oprócz wykonywanego zawodu internisty moja Pani Doktor jest także onkologiem więc diagnoza była szybka i niestety bardzo zła. RTG wykonane od ręki wskazało na ogromnego guza za sercem i on to był sprawcą bólu i dławienia się. Dostałem skierowanie na tomografię, biopsję cienkoigłową oraz wszystkie pozostałe badania krwi, białko etc etc.
Szok i niedowierzanie. No ale cóż. Od ręki umówiłem wszystkie badania i je wykonałem. Z polecenia znajomej udałem się do Polskiej Fundacji Europejskiej Szkoły Onkologii do dr Bisza – poleconego lekarza – otwartego i bardzo profesjonalnego. Po wizycie kolejny szok – diagnoza po biopsji i CT bardzo negatywna – rak płuc w zaawansowanym stadium – rokowanie bardzo złe – miesiąc, dwa życia. Po raz pierwszy w dorosłym życiu udałem się do lekarza pierwszego kontaktu po kartę DILO by z nią dr Bisz mógł pobrać węzeł chłonny do normalnej biopsji. Od pierwszej wizyty w ostatnich dniach listopada do dnia operacji mija zaledwie tydzień. Przed zabiegiem lekarze próbują wykonać gastro endoskopię jednak bez powodzenia – przełyk ma zaledwie 1 cm średnicy. Nie wygląda to dobrze…
Wychodzę ze szpitala. Jest pierwszy tydzień grudnia. Są wyniki biosji, które potwierdzają raka złośliwego ale nieznanego pochodzenia. Lekarze wykluczają raka płuc. Ale nie mają pomysłu co dalej. Nie czekając na efekty ich pracy trafiam do Łodzi, gdzie przyjmuje prof Chmielowska ordynator Onkologii Klinicznej w Centrum Onkologii w Bydgoszczy. Gdy zapoznaje się z badaniami i wynikami – decyduje – natychmiast na oddział. Natychmiast. Nie jestem w stanie tego zrobić – w domu pozostało 5 kotów i 4 psy – wszystkie znajdki za wyjątkiem psa staruszka… Przyjaciele pomagają. Trafiam do Bydgoszczy gdzie natychmiast dostaję potężną dawkę chemii. Lekarzom udaje się ponownie wykonać gastro endoskopię. Przychodzi Wigilia 24 grudnia. Na oddziale zostaję sam. Do 16.00 dostaję ostatnią dawkę Cisplatyny, potem cały szpital jest zamykany. Wszyscy muszą jechać do domu. Przychodzi zastępca ordynatora z wynikami histopatologii… Niestety wyniki są złe – gruczolak raka żołądka i przełyku w IV stadium z odległymi przerzutami do węzłow chłonnych od szyi aż po nerki. „Rokowania max 6 miesięcy. Przepraszam” i doktor znika bez słowa wyjaśnienia. Kończy się „chemia” więc pora się zbierać. Nie wiem co robić. W domu pusto. 75 letni rodzice w trakcie rozwodu odmówili przyjścia na Wigilię, brat nie odbiera telefonu… Przyjaciele zaprosili mnie na Wigilię więc jadę do nich. Boję się być sam. Nie w ten wieczór. Przez ponad 400 km łzy lecą mi po policzkach non stop.
Po Świętach wracam do Bydgoszczy. Ponieważ moja ogólna kondycja jest doskonała zostałem zakwalifikowany do terapii celowanej lekiem Trastuzumab. Dawki są ogromne ale znoszę je w miarę dobrze. Pobyty w szpitalu się przedłużają, w domu są moje ukochane zwierzaki – podejmuję najcięższą decyzję jaką kiedykolwiek musiałem podjąć – decyduję się je wszystkie oddać w dobre ręce. Boję się sytuacji, kiedy umrę a one trafią w najlepszym wypadku do schroniska. Nie chcę tego. Wszystkie bardzo dużo wycierpiały i nie zasługują na taki los. Facebook. Znajomi i przyjaciele. Zwierzęta rozjeżdżają się do nowych domów a mi serce pęka.
Kolejne cykle chemii. Badania. Wszystkie wyniki poza rakowymi doskonałe, jednak terapię znoszę coraz gorzej. Nie jestem już w stanie nawet się uśmiechać – co robiłem cały czas. Martwiąc się o moich przyjaciół i robiąc dobrą minę do złej gry. Mijają miesiące – walka trwa nadal. Jeżdżę sam do Centrum Onkologii w Bydgoszczy. Nadchodzi marzec tego roku. Badania mają pokazać czy terapia jest skuteczna. Na tomografii wychodzi, że przerzuty których było mnóstwo zmniejszyły się prawie o połowę. Ostrożna radość. Jeszcze badanie endoskopowe przełyku i żołądka. Wychodzi ordynator i słyszę „proszę Pana to prawie niemożliwe. Guzy prawie zniknęły. To cud!” Patrzę na zdjęcia tych samych miejsc – nie wierzę. Radość! Kolejna chemia ale inaczej z radością. Pierwsza pizza od tylu miesięcy… Niestety chemia powoli przynosi odwrotny skutek – zabija nowotwór – hurrraaaa ale niestety także mnie. Czuję się coraz gorzej. Wymiotuję cały czas. Nie mogę nawet wejść do kuchni. Nadwrażliwość na zapachy potworna. Tyję i chudnę. Czasem 5 kg w 2 tygodnie. Ból dotychczas silny teraz staje się ogromny. „Może to oznaka, że organizm walczy – to dobrze!” tak to sobie tłumaczę. Na moje skargi na bół lekarze odpowiadają albo „boli? przecież się Pan uśmiecha…” lub „a brał Pan plastry transdermalne? nie? to znaczy, że Pana nie boli” nie rozumieją, że mieszkam sam, na wsi, daleko od ludzi czy sklepu… ehhh
Mija kwiecień, maj. Zgodnie z procedurami pora zrobić kolejne badania. Bez obaw robię kolejną tomografię. Niestety wieści są złe. Po marcowej euforii przyszło majowe otrzeźwienie – guzy urosły…niestety zgodnie z procedurami „wypadam” z terapii celowanej. Chcę z kimś o tym porozmawiać co dalej. Wszyscy lekarze nagle nie mają czasu. Pani Ordynator niestety odmawia już przyjęcia mnie na oddział „Nfz za to nie zapłaci”. Po paru godzinach czekania przed gabinetem udaje mi się z nią porozmawiać. Procedury rozumiem Pani Doktor ale co dalej? Co Pani może mi doradzić?”
„Panie Miłoszu, trafił do nas Pan bardzo późno. Rokowania już wtedy były bardzo złe. Medycyna już nie potrafi Panu pomóc… Jechał Pan taki kawał – dam Panu coś na szybko…A rokowania? Nie jestem niestety wróżką” Po 15 minutach dostaję jakąś nową chemię i rano mam opuścić oddział. I za miesiąc zgłosić się do Włocławka na leczenie ambulatoryjne…lub hospicjum. Dziwię się, że 15 minut zajęło opracowanie nowej linii leczenia. Udało mi się porozmawiać z pielęgniarkami, szukam w sieci informacji o nowej chemii. Dziwne i niepokojące to wszystko.
Ledwo udaje mi się wrócić do domu. Zaopatrzony w Tramale kładę się w domu bo non stop wymiotuję, nie mogę chodzić. Czuję się tak źle już mi się nie chce żyć…
Zaczynam swoją drogę – od wzmocnienia organizmu. Choć słowo „zaczynam” jest troszkę na wyrost. Wybieram basen ale przepłynięcie nawet paru metrów oznacza wymioty i cierpienie. Ale trzeba być twardym. Konsultuję z innymi onkologami różne drogi. Szukam. Wybieram drogę holistyczną – nie przeszkadzać. Wzmocnić organizm by miał siłę walczyć. Biorę zioła, PawPaw i inne. Niestety ból się wzmaga i osiąga poziom dotychczas mi nieznany. Po znajomości trafiam do Centrum Onkologii w W-wie. Trafiam do profesora, który zajmuje się rakiem przełyku i żołądka – szukam tylko konsultacji i opinii, nie terapii. W CO wszędzie bałagan i chaos. Straszne. Siedzę w gabinecie lekarskim gdzie wszyscy wszystkiego szukają. Nie wyobrażam sobie jak można tak pracować nie zabijając nikogo przez przypadek, przez źle przeliczoną dawkę chemii. Profesor proponuje mi radioterapię paliatywną a może na jesień terapię eksperymentalną „przecież tak dobrze Pan wygląda (sic!)” proszę o więcej szczegółów. Nie uzyskuję niestety odpowiedzi… Konsultuję propozycję radioterapii z innymi onkologami – wszyscy potwierdzają poprzednie słowa – radioterapia to ostateczność – na nią zawsze będzie czas… Z dnia na dzień czuję się coraz gorzej. Próbuję się dodzwonić do profesora, do jego sekretariatu, gdziekolwiek. dziennie 30-40 telefonów. Nic!!! Jezu i jak zawierzyć swoje życie takiemu miejscu i takim ludziom? Nigdy!
…i to właściwie koniec opowieści. Po ostatniej tomografii wiem, że wszytko znowu urosło. Ból jest potworny. Nie opisuję po drodze wizyt u szeptuchy, bioenergoterapeuty, 7 czy 8 onkologów – od normalnych aż po tych z pierwszych stron gazet. Pominąłem też wątek moich przyjaciół i obcych ludzi, którzy pomagali i pomagają. I bez nich i ich wsparcia i pomocy dawno by mnie nie było.
Wybrałem swoją drogę – jem warzywa i zioła. Biorę wit. C i PawPaw, dietę Budwigową i inne… Modlę się i codziennie chodzę na basen bez względu na ból i cierpienie. Pływam min. 40 basenów. Czasem sauna. Potem mam 1-3 godziny bez bólu… a potem – wracam do domu i się kładę, bo ból przy siedzeniu skutecznie uprzykrza mi życie 🙁 Marzę i planuję by spełnić marzenia póki mogę i mam siłę. Ale jednocześnie się tego boję i po prostu nie mam odwagi.”